- Dlaczego Chaos zawsze wygrywa z Porządkiem?
- Ponieważ jest lepiej zorganizowany.

/Terry Pratchett/

sobota, 9 marca 2013

"Operetkowa Kraina Miłości ..." w Miejskim Centrum Kultury w Mysłowicach - recenzja

Jestem paskudną babą. Paskudnym młodym babsztylem. Ludzie się mogą starać, a ja i tak ich nie docenię. No dobra, docenię, ale wszędzie znajdę powód do narzekania (albo to jest bardzo polskie albo po prostu w genach tak mi przekazano z tego praprapra(...)dziadka Szweda). Poniższy tekst jest takim moim "strumieniem świadomości", którego nie chce mi się hamować (bo i po co), ale co do strumienia świadomości niepodobne, wciskam w niego znaki interpunkcyjne (co prawdopodobnie każe mi robić mój wewnętrzny Niemiec).


Sala była wypełniona po brzegi. Należałam do nielicznych osób, które nie zbliżają się do wieku Abrahama, ani nie są zagrożeni niechybny odejściem na tegoż łono (czy co tam Abraham miał, nie wnikam). 3/4 sali byli to pewnie członkowie Klubu Emeryta (ogólnie uważam, że emeryci w moim mieście bawią się zdecydowanie lepiej ode mnie - może dlatego, że ja wolę się bawić w bardzo wąskim gronie moich znajomych).

Umiem zrozumieć wszystko. Ktoś nie bywa, nie chodzi na koncerty, to nie wie jak się ubrać - wszystko jedno, niech ubierze na siebie cokolwiek. Ale niech mi ktoś wytłumaczy: wiem że niektórzy ludzie myją się raz w tygodniu, ale dlaczego to musi być w niedzielę?! Że święto i trzeba? Musiałam być bardzo złym człowiekiem w poprzednim życiu, że los usadził mnie obok kobiety, która chyba wylała na siebie całą flaszkę perfum "chateau de jabol", bo śmierdziało tak strasznie, że moja Szanowna Rodzicielka prawie zeszła z tego świata. Z tego powodu byłyśmy, ja oraz Matka Moja, najszczęśliwszymi osobami, że koncert trwał tylko 1,5 godziny. Wystrzeliłyśmy potem z sali i zakotwiczyłyśmy obok okna, żeby się pozbierać do kupy.

Tak naprawdę to powinnam się w sumie spodziewać, że taki rodzaj koncertu w takim miejscu będzie miał raczej charakter biesiadny niż prawdziwego koncertu operetkowego. Dwa czy trzy lata temu byłam w tym samym miejscu (który wtedy nazywało się Miejskim Centrum Kultury) na koncercie walentynkowym, na którym śpiewał m.in. Kazimierz Kowalski. Wtedy miałam nieszczęście usiąść przed rzędem emerytów, którzy podawali sobie wzdłuż paczkę cukierków w torebce. Sądząc po odgłosach, cukierki były na dodatek w papierkach. Odbiór koncertu był wątpliwy, ale i tak było to zdecydowanie było to bardziej koncertowe niż to, czego byłam dzisiaj świadkiem. Zaproszono publiczność do śpiewania. W każdy momencie jeżeli publiczność poczuje ochotę śpiewać razem z solistami, ma się nie powstrzymywać. No i nie powstrzymywała się, przez co miałam prywatny recital kobiecego tria po mojej lewej stronie. Nie dokładnie o to mi chodziło, kiedy jechałam na koncert.

Nie czepiam się solistów ani pianistki. Tutaj nie mam się do czego przyczepić. Prawie. Pierwszy duet i dwie arie były bardzo przeciętnie zaśpiewane, wydawało mi się, ze albo soliści są bardzo zestresowani albo głosy mają nierozgrzane. Później było już znacznie lepiej. Zawsze mam tak, że do facetów nie umiem się przyczepić. Nie i już. Zachwycił mnie Oskar Jasiński. Nie tylko śpiewem, ale i grą aktorską oraz dowcipem. Co z tego, że miał teksty przygotowane wcześniej, wypadło to bardzo naturalnie. Co do Moniki Rajewskiej, chociaż ogólnie oceniam jej występ na plus, coś w jej głosie nienormalnie doprowadzało mnie do szału. Czasami tak jest ze śpiewaczkami, że jeden głos się spodoba, inny nie. Głos pani Moniki wybitnie nie przypadł mi do gustu, ale nie można odmówić jej talentu. Kiedy dochodziło do finału niektórych arii/duetu w mojej głowie pojawiała się myśl: "Tylko niech ona nie kończy wysoko, bo umrę, błagam tylko nie wysoko". Siła mojej myśli musi być wielka, bo wysoka nuta została obniżona. Niestety mam już tak, że niektóre numery uwielbiam li i jedynie w wykonaniu Grażyny Brodzińskiej i basta. Do Katarzyny Rzeszutek nie mam się co przyczepiać, zazdroszczę umiejętności gry na fortepianie. Wszystko było zagrane w odpowiednim tempie, czyli takim do którego jestem w danej arii/duecie przyzwyczajona.

Na szczęście takie koncerty nie zdarzają się zbyt często w mieście, także do następnego pewnie zdążę zapomnieć, co przeżyłam na poprzednim i z radością pogalopuję, żeby ... no właśnie? Posłuchać w spokoju czy z trudem się skupiać? Czas pokaże.

PS. Tak, jestem wredną, narzekająca babą. Jak chcę prawdziwego koncertu to won do filharmonii. Albo opery. Albo teatru. Problem w tym, że nie chce mi się jechać do sąsiedniego miasta. Bo jednak moje wrodzone lenistwo wygrywa i bije o głowę miłość do śpiewu operowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz